środa, 11 lutego 2015

Wiosną 2014

Nie ma w życiu człowieka piękniejszych chwil niż początek wielkiej miłości. Świętując koniec karkołomnej sesji siedzeniem na fejsbuku, cofnęłam się na swojej tablicy o parę miesięcy i posłuchałam parę piosenek, które wrzucałam w marcu zeszłego roku i doszłam do takiego właśnie wniosku. I trochę nie wiem co ze sobą teraz zrobić. Jednocześnie chce mi się płakać i uśmiechać się, że gdyby nie uszy, to śmiałabym się na około głowy. Więc siedzę z dziwnym uczuciem w gardle i nie bardzo wiem co ze sobą zrobić. Chciałabym się zerzygać tęczą, a jednocześnie jest mi tak okrutnie smutno, że to już zostało tylko w mojej głowie. No i jeszcze drugiej takiej mojej głowie, która aktualnie przebywa 60 km. Nie chcę narzekać. To nie jest narzekanie w stylu "za PRL-u było lepiej". To narzekanie w stylu - mam wrażenie, że wtedy słońce świeciło przez całą dobę. Na tamtą wiosnę złożyły się najpiękniejsze rzeczy.
-chodzenie w trampkach i cienkiej kurtce, dla odmiany po zimie, w której męczyłam się w najbrzydszej kurtce świata (z którą chyba dopiero śmierć mnie rozłączy. Jest brzydka i ma gimbusiarska, wyglądam jak pięć kilo ziemniaków, kiedy sunę w niej przez miasto, a nie umiem sobie kupić nowej, bo nie obdarzono mnie taką cechą przy poczęciu),
-długie włosy (otóż kocham mieć długie włosy, a psychiczna fryzjerka podcięła mi końcówki goląc mnie na łyso i licząc sobie za to 25 zł, NONSENS)
-katedra na Gdańskiej, no bo przysięgam, nie dzierżę tego wielkiego przeszklonego kloca na Pomorskiej, do którego muszę się teraz fatygować pięć dni w tygodniu. A na Gdańskiej było przytulnie, była magnolia przy bramie, która wtedy pięknie kwitła, były ławki przy katedrze, gdzie paliło się papierosy (nie tęsknię do palenia papierosów, cieszę się, że już nie palę, niemniej jednak bardzo miło to wspominam), była Pani Babunia w szatni. Tam było wszystko, czego nie ma na Pomorskiej i dlatego jej nienawidzę.
-bo wtedy byłam wszędzie. Problemem dla mnie jest określenie gdzie mnie wtedy nie było. Miałam w dupie chyba jakiś motorek, bo w domu mnie prawie nie było. Przynajmniej tak to teraz wspominam.
-bo wtedy była Marysińska, a ja tak bardzo tęsknię za Marysińską, za papierosami w oknie (tak, znowu te paskudne faje), za wielosztukami w Żabce, za szampanami i mrożoną pizzą, za fasolką po bretońsku i bimbrem w czarnej butelce. I za krańcówką 57.
-bo wtedy się wagarowało. Bo wtedy było GDZIE wagarować. Bo wtedy nie studiowaliśmy na wypizdówku, tylko w centrum i wszędzie było blisko. Wszędzie gdzie była zniżka na piwo.
-bo wtedy wszyscy się lubiliśmy. A dzisiaj każdy żyje sobie.
-bo wtedy byłam spontaniczna. Mam wrażenie, że pierwszy rok studiów to było dla mnie przeżycie 5 lat w ciągu paru miesięcy. Bo już nigdy nie będzie tak jak wiosną 2014. Ale będę nosiła trampki, cienkie kurtki i będę miała włosy do pasa.
-bo wtedy była Spinka i Kawalerka. Dziś już nie ma. To zasadnicza różnica.
-bo wtedy czułam, że mam 20 lat. Amen.
Ale najważniejsze z wszystkich tych rzeczy i wszystkich rzeczy na świecie jest to, że wtedy dotarło do mnie, że kocham się w moim koledze ze studiów, z tych studiów na Gdańskiej i na Eksocu. Tak! To nie legenda, ludzie naprawdę zakochują się w sobie na studiach. I wcale nie czuję się, jakbym dostała się na nie, żeby zdobyć wyższe wykształcenie, tylko żeby poznać swoją wielką miłość. To było jak grom z jasnego nieba i ten grom strzelał każdej środy od 8.15 do 13.45. A potem już coraz częściej i wpadłam jak śliwka w kompot. I jestem w tym kompocie po dziś dzień i jest bardzo miło. Ale nigdy nie zapomnę powrotów w Placu Dąbrowskiego, pijanych smsów (choć wstydzę się za nie. Te trzeźwe też wspominam cudownie. Zwłaszcza, że te najbardziej pamiętam), pisków, rozwalonego laptopa w momencie niekontrolowanego aktu szczęścia, juwenaliów. I gdyby nie to wszystko, to to wszystko, co jest wcześniej, wcale by się nie liczyło. To by była tylko dwudziesta wiosna.
I to nie oznacza, że nie lubię mojego życia w roku 2015. Jest naprawdę super i nie chciałabym się z nikim zamienić. Ale wiosna 2014 to był The time of my life i jestem szczęśliwa, że dane było mi to przeżyć. Ale jest mi przykro, że to było - czas przeszły.
Po tych niekontrolowanych zwierzeniach czuję się jak emerytka. Pora zrzucić parę kilo i zrobić coś szalonego, bo zaraz dwudziesta pierwsza wiosna, a ja nie chcę jej przeżyć w domu spokojnej starości.



Tak wtedy było.

piątek, 24 października 2014

10 wad za które się nie znoszę


     Gdybym kiedyś w innym wcieleniu poznała siebie, to prawdopodobnie bym siebie nie lubiła. Możliwe, że nawet bardzo. Ciężko jest zmierzyć się ze swoimi wadami. Ciężko w ogóle przyznać publicznie, że te wady są faktycznie wadami. Kiedy ktoś zaczyna wbijać szpile rośnie wewnętrzna frustracja i chęć odbicia piłki, ale to z taką siłą, żeby rykoszetem złamała mu nos i wybiła górne jedynki. A potem człapiemy do domu i w pustych czterech ścianach szlag nas trafia, bo dopóki świadomość tych przywar nie opuściła naszej głowy, wszystko było w porządku i potrafiliśmy wsadzić je między bajki. Ale gdy jeżeli ktoś wpadł na nie sam z siebie, to te wady muszą być naprawdę namacalne i wymaga się od nas, żeby było nam wstyd. 
      Nie o wszystkich moich wadach usłyszałam od osób trzecich, ale z racji tego, że mam zmyślone rozdwojenie jaźni, druga ja śmieje się ze mnie i doprowadza tym do szału.
     Jestem nałogowym skąpiradłem. Proszę o zniżki studenckie na kebabie, odmawiam sobie kina, bo kosztuje 19 złotych, co jest dla mnie rozbojem w biały dzień. Nie pamiętam kiedy ostatnio zafundowałam sobie kino, a przynajmniej kiedy zapłaciłam 100% ceny. Korzystam z środowych zniżek pewnej sieci komórkowej (bez nazwisk. Śmieszy mnie lokowanie produktów. Śmieszy w bardzo negatywnym tego słowa znaczeniu. Ale kiedy już jakaś odżywka do włosów zrobi robotę, to piszę jej nazwę w serduszkach na marginesach zeszytu. A niech widzą ludzie z roku. Niech widzą i korzystają z tego wszyscy) Lubuję się w gazetkach promocyjnych. Mam nawet specjalny marker do zakreślania w nich co kupić, żeby zaoszczędzić 29 groszy na jogurcie. Kiedyś potrafiłam wypalić paczkę papierosów na imprezie nie wydając ani grosza. Podobno mam dużo uroku osobistego. Anywho, dobrze, że już nie palę. Nie tak dawno temu świat się dla mnie skończył, gdy zostawiłam w domu portfel z migawką i akurat wtedy, pierwszy raz od pół roku wsiadły kanary. Byli całkiem uprzejmi, ale wystawili mi mandat. Takie życie. Mogłam się od niego odwołać, ale to i tak ciągnęło za sobą konsekwencje opłaty manipulacyjnej w wysokości 10 zł. Nie muszę chyba dodawać jak podminował mnie ten fakt. Nagle 10 zł stało się dla mnie równowartością mieszkania na strzeżonym osiedlu. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że uwielbiam robić prezenty mojemu chłopakowi i jestem w stanie wydać na niego nawet całe oszczędności.
Właściwie jak mam być szczera, to ciężko jest mi to nazwać wadą. Lubię uświadamiać sobie, że zamiast wydać 100 zł na spodnie, kupiłam za to cztery pary dżinsów, dwa swetry, arbuza, dwie czekolady i jeszcze starczyło mi na piwo z sokiem, podczas którego picia okazuje się, że zostało mi jeszcze pięć dych. Lubię chodzić po lumpeksach. Serio. Szkoda tylko, że śmierdzą.
     Jestem gapą. Ale to taką gapą, że gdyby na igrzyskach olimpijskich była dziedzina bycia gapą, byłabym czempionem. Łapię ludzi na ulicy za rękę myśląc, że to mój chłopak. Dostaję w nos drzwiami otwierając drzwi w autobusie nocnym. Krzyczę jak mała dziewczynka na środku ulicy, bo mam zwidy. Gubię książki od angielskiego pożyczone od znajomych. (Przypadek z dzisiaj. To chyba nawet był powód do założenia tego bloga i nawrzucania na siebie) Mimo wszystko, podobno to urocze.
     Mam słomiany zapał. Słomiany zapał to moje drugie ja. Słomiany zapał to moje alter ego. Gdybym należała do jakiegoś indiańskiego plemienia, prawdopodobnie dostałabym przydomek Słomiany Zapał. W życiu trenowałam już siatkówkę, koszykówkę, (...), taniec, a nawet pchnięcie kulą. To ostatnie to był mój życiowy rekord, bo poszłam aż na jeden trening! Po tym, gdy na rozgrzewce kazano mi zrobić salto w powietrzu z wyskoczni, moja kariera sportowa zakończyła się z trzaśnięciem drzwiami. I już nawet nie będę się rozckliwiała nad tysiącem ambicji typu uda o obwodzie przedramienia do wakacji, koniec ze śmieciowym jedzeniem (z wyrazami miłości i jednoczesnej nienawiści dla chipsów, które właśnie pochłaniam) czy nauka francuskiego. Nie wiem czy kiedykolwiek będę o nim wiedziała więcej niż znajomość pojęcia miłości francuskiej. Francuzki wydają mi się być cholernie ambitnymi i nie znać pojęcia "słomianego zapału". Możliwe, że właśnie dlatego chcę się go nauczyć.
     Trudność ze zwięzłym, rzeczowym wypowiedzeniem się. Myślę, że z 85% ludzi z którymi rozmawiam, w pewnym momencie zaczyna zastanawiać się co zjeść na obiad. Jak rzucam okiem na to co napisałam do tej pory to stwierdzam, że brakuje tu tylko baby z dziadem. Czy tam dziada z babą. I jakby tego było mało z trudnością zrozumienia mnie merytorycznie, to jeszcze mówię szybko i niewyraźnie. Miewam momenty, że brzmię jakbym odprawiała modły w języku jidysz i to naprawdę nie jest ode mnie zależne. Mój aparat mowy w pewnym momencie zaczyna żyć swoich własnym, autonomicznym życiem.
       Jestem hipokrytką! Nie znoszę narzekania :)
     Nie umiem pokierować swoim życiem. Oczywiście nie jestem przegrywem przypalającym wodę na herbatę. Dostałam się na studia (ledwo bo ledwo, ale się dostałam!), zdałam na drugi rok, a więc pokonałam aż dwie sesje, czasem uda mi się pójść do jakiejś tymczasowej pracy. Ale to są takie półgwizdki. Jestem na dziennikarstwie i nie umiem nawet rzeczowo się wypowiedzieć, polityką gardzę i odsuwam od siebie jej tematy kijem przez szmatę. Szukam weekendowej pracy od wielu miesięcy. Po wysłaniu dwóch CV stwierdziłam, że w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem. Przepraszam, trzy! To były trzy CV. Chcę się usamodzielnić, wyprowadzić od rodziców i sama planować zakupy na cały tydzień. Na pewno by mi się udało, z moim skąpstwem kupiłabym 110 kartonów mleka w cenie jednego. Ale ciężko mi na myśl o obskurnych, klaustrofobicznych 12 metrach kwadratowych w zestawieniu z cieplutkim obiadkiem u mamy i kuchnią niepołączoną z łazienką i przedpokojem. Chciałam się przenieść do Wrocławia, ale pewnie nic z tego nie wyjdzie. Na szczęście to zmartwienie 90% studentów mieszkających w miastach. w których studiują. Jest nas wielu!

      Nie mam żadnej super mocy. Ani chociaż pasji, takiej za którą rzuciłabym się w ogień. To pewnie wynika z mojego, wyżej wymienionego, słomianego zapału, jednak czuję się otoczona sukcesem. Lubię sobie tłumaczyć, że to wynika z natury. Może to kwestia dorosłości, może muszę do tego dojrzeć, żeby chociaż jedną rzecz zrobić od początku do samego końca. Z drugiej jednak strony, ludzie miewają, a nawet mają pasje od pierwszej kolki.
     Obmawiam ludzi za to jacy są, będąc taka sama. To już chyba powszechna ludzka przywara - śmiejemy się z czyichś trzech głów, sami mając cztery. To jakaś niecywilizowana forma spędzania wolnego czasu. A najczęściej jedyny temat awaryjny do rozmowy z innymi, gdy pogoda przestaje już być jedynym uniwersalnym kołem ratunkowym. Mogłabym sobie wpisać zaprzestanie tego w postanowienia noworoczne, ale jeszcze nie zdarzyło mi się ich wypełnić.
     Łatwo jest śmiać się z czyichś wad. Przestaje być śmiesznie, kiedy zaczynamy zauważać w nich podobieństwo do nas samych.
     I jeszcze jedno. Jestem mało oczytana. Nie napisałabym tego tekstu bez słownika synonimów.
     Nie ma wady dziesiątej, bo kolejną z nich jest to, że nigdy nic nie kończę. Ale to już wiadomo.